środa, 31 lipca 2013

Część siódma: Mam cię parszywcu

- Naprawdę? - Paul rzucił nam oczekujące spojrzenie. Ta rozmowa nie będzie lekka i przyjemna. Zaraz nam się dostanie. - Naprawdę w głowie wam tylko głupie kawały i docinki?
I ja i Harry zaraz zginiemy śmiercią tragiczną i nikt i nic w tym Paulowi nie przeszkodzi. Za moment westchnie ciężko i oprze głowę o dłoń, a po kilku sekundach spojrzy na nas i pewnym głosem oznajmi:
- Powitaj swoją nową asystentkę panie Styles.
Jak tu się nie zbuntować? Jak nie wstać i nie zacząć protestować?
- Nie w tym życiu! Nie tu i nie z nim! - Zaczęłam się wydzierać. - To - wskazałam na Harry'ego - Jest ostatnia osoba jakiej miałabym usługiwać!
- Usługiwać. Ładnie to brzmi - uśmiechnął się perfidnie chłopak i zadowolony położył sobie dłoń na dłoń.
- Styles! - Higgins przyprowadził go do porządku. - Monic będzie twoją asystentką, czyli będzie załatwiać wszystkie twoje sprawunki - dodał.
- Jak mam być jego asystentką, skoro nawet teraz wyrzuca mi, że mieszam się do jego życia?! - oburzyłam się.
Chłopak wciąż siedział uśmiechnięty, a jego błyszczące oczy zdradzały, że jest bardzo zadowolony z takiego obrotu spraw.
- To nie jest kara dla niego, ale dla mnie, a to on zalał moją łazienkę i wszczął tę kłótnię na cmentarzu! - Wyrzuciłam ręce w powietrze. - Nie widzisz, jaki jest szczęśliwy?! Jeszcze wczoraj mało by mi przyłożył za obudzenie go, a dzisiaj szczerzy się, niczym ćpun, bo będę go kontrolować przez cały dzień! To oczywiste, że coś kombinuje! - urwałam. Od krzyków zaczynało mi brakować powietrza, więc usiadłam znów na swoim krześle.
Oboje milczeli wpatrzeni w mój bezradny monolog.
- Paul proszę - zaczęłam znów, lecz ciszej, spokojnie i o wiele mniej agresywnie - Nie rób mi tego. Ten szczeniak zemści się za nie wiadomo co.
Higgins westchnął i przetarł dłonią spocone czoło. Nie udało mi się go przekonać. Czułam to w kościach i jego spojrzeniu.
- Jeśli wytrzymasz jeden dzień jako jego asystentka, wrócisz na poprzednie stanowisko - przemówił.
- I co? To tyle? A kara dla niego? - spytałam zdziwiona. Nie zabrano już głosu w tej konwersacji.

Trzasnęłam za sobą drzwiami Paulowego "biura". Trzasnęłam nimi tuż przed nosem Stylesa i wcale bym się nie gniewała, gdyby mu się jednak dostało tymi drzwiami wprost w ten wielki kinol! Skrzyżowałam ręce na piersi i szłam. Powtórka z rozrywki - płakanie, picie i poduszki. Płacz, alkohol, pierze. Znów nie frajerko!
- A ty gdzie moja droga?! - krzyknął za mną. Nie zatrzymałam się, lecz szłam wciąż twardo do przodu. - Pora zacząć wykonywać swoje nowe obowiązki - Odwróciłam się do niego. - bo jak nie to... - Zrobił gest, który miał obrazować moje spektakularne wyrzucenie z pracy. Tak miał zacząć się ten koszmar...
W tym miejscu miałby się pojawić akapit na temat jakimi zadaniami zasypywał się Styles przez cały dzień, lecz z przyczyn dotąd mi niewiadomych kompletnie ich nie pamiętam. Wylądowałam w szpitalu.
Cóż, jak by to... Podłożył mi nogę po prostu. Patrzył bezczelnie uśmiechnięty, jak biegam po jego pokoju, szukając tych jego przeklętych butów. I nagle puf! Leżałam na ziemi z rozciętym czołem i krwawiącym nosem, ale ucierpiało i coś jeszcze - lewa ręka.
Tego dnia pierwszy raz od wielu miesięcy widziałam w nim ludzkie odczucia. Jego twarz przybrała całkiem inny głupkowaty wyraz, gdy spostrzegł, że jednak dzieje się ze mną coś podejrzanego, bo nie wstaję i nie krzyczę na niego. Przykucnął przy mnie przestraszony i próbował przewrócić na plecy, w czym przeszkodziłam mu warknięciem "Tknij tą rękę raz jeszcze, a ja rozszarpię twoją". To zatrzęsło nim jeszcze mocniej, zaczął wypytywać mnie, jak się czuję, czy mocno boli, czy coś jeszcze mnie, czy przynieść poduszkę, czy dzwonić po lekarza, czy może zetrzeć mi krew z twarzy. A ja cierpliwie odpowiadałam, mimo iż chciałam wstać i przyłożyć mu tak, że nie wstał by z podłogi przez trzy miesiące. Zamiast tego dałam się powycierać białą chusteczką. To wydaje się nieprawdopodobne, ale widziałam najprawdziwsze łzy w jego oczach. Widziałam je, gdy trzęsącymi się dłońmi ścierał krew zakamarków mojej twarzy i gdy prowadził do mnie ratowników i gdy wreszcie na własnych nogach wsiadłam do karetki i gdy wszedł do mojej sali po założeniu gipsu.
W dwóch miejscach z przemieszczeniem. Nastawiono operacyjnie. Obeszło się bez śrub.
- Monick stój! - krzyknął za mną. Tak, bo ci się zatrzymam.
- Na to lotnisko proszę - powiedziałam i podałam kierowcy karteczkę przez okno. Mężczyzna skinął głową i otworzył swoje drzwi, aby pomóc mi z walizkami.
- Monick! - ponowił swoje wołanie, gdy zbiegał ze schodów przed hotelem. - Może to jeszcze przemyślisz?
- Nie Styles! Daj mi spokój - odrzekłam wzdychając i wrzucając na tylne siedzenie taksówki jedną ze swoich toreb. - Podjęłam decyzję, której nie zmienię.
- Proszę - westchnął. - Jak nie dla mnie to dla chłopaków.
- Nie.
- Pięknie proszę z bitą śmietaną i wisienką - pisnął, jak mała dziewczynka, podchodząc jeszcze bliżej mnie. Pokręciłam przecząco głową.
- Powiedź mi, co sprawiło, że zacząłeś się tak o mnie martwić? - spytałam. Pociągnął nerwowo nosem.
- Bo przeze mnie - Spojrzał na gips na mojej ręce. - złamałaś rękę...
- To tyle? - Uniosłam wymownie brwi.
- Najpierw darowałem ci normalne życie, aby teraz jednym ruchem nogi ci je odebrać - wytłumaczył. - Przynajmniej na jakiś czas - dodał.
- Co proszę?
- Po prostu dobrze się nią opiekuj - powiedział, a ja poczułam jego ręce na mojej bliźnie.
Bliźnie po nerce. Nerce od dawcy. Nerce od niego.

 ***
Wiem, że czekaliście długo. Jestem okropnie złym człowiekiem. Prawie koniec.
A teraz wybaczcie, idę wyrwać sobie wszystkie zęby.

niedziela, 12 maja 2013

Część szósta: Sytuacje beznadziejne

     Nadszedł ten koncert, którego nie chciałam najbardziej. Warszawa. W dzień przylotu denerwował mnie każdy skrawek One Direction, jaki kiedykolwiek, ktokolwiek wyprodukował. Mogła to być koszulka z nazwą zespołu lub sam zespół. Patrzyłam na wszystkich spode łba. Zaciskałam zęby i pięści podczas każdej rozmowy. Nie miałam okresu, a zachowywałam się, jakbym zabrała go wszystkim kobietom w tej cholernej Warszawie, by wkurzać całą ekipę. W tym i oczywiście nasze śpiewające łabędziątka.
- Wstawać panienki i szorować na próbę. - mruknęłam, przechodząc obok pięciu obolałych ciałek zalegających na kanapie w garderobie. Zaczęli jęczeć, powtarzając co ich boli i czego potrzebują, na co ja odpowiedziałam stertą ubrań z sąsiedniej sofy.
- Nigdzie się nie ruszam. - stwierdził Zayn wychylając głowę spomiędzy Stylesowych spodni.
- Ja też. - zawtórował mu Liam, podnosząc rękę. Fuknęłam wściekła i tupnęłam nogą.
- To nie jest jednorazowa prośba! Jestem tu szósty raz, aby wciąż wylegujecie się i narzekacie! Nie tylko was coś boli! - krzyknęłam. Nie zareagowali. Westchnęłam. - Bufet przyjechał. - dodałam zrezygnowana i opadłam na fotel.
 Momentalnie z kanapy zeskoczył Louis i Niall, którzy popychając się próbowali dostać się do drzwi przed resztą. Za nimi przyplątał się Zayn. Ledwo patrzył na oczy i musiał podtrzymywać się różnych przedmiotów, by nie upaść. Za nim wlókł się Liam. Wyglądający najnormalniej z całej grupy. Na sofie został jedynie Harry zakopany w ubraniach.
- Ty nie idziesz? - spytałam. Wydobył z siebie kilka jęków. - Chcesz sobie znowu narobić kłopotów?
- Ja chcę?! - oburzył się i gwałtownie podniósł do pozycji siedzącej. Błąd. Za szybko. Przymknął oczy, rozmasował skroń i dopiero kontynuował. - To ty pakujesz mnie w kłopoty. 
- Dlaczego mi to zarzucasz? - zadałam mu pytanie. O dziwo mój głos był spokojny. Jeszcze nie wybuchłam i nie rzuciłam się na niego z pięściami.
- Wchodzisz z butami w moje sprawy! - krzyknął. Zdecydowanie nie powinien tego robić. Nie tylko ze względu na to, że bolała go głowa i zaraz po tym znów się za nią łapał, ale i dlatego, że miał niski głos, a to potęgowało głośność jego krzyku dziesięciokrotnie!
- Taka moja rola tutaj. - odparłam, wstając z fotela. - Sam mnie do tej pracy namawiałeś. Zapomniałeś? - dodałam z wrednym uśmiechem i ruszyłam ku drzwiom, którymi przed momentem wyszli chłopcy. - Masz być na scenie za dziesięć minut, bo jak nie to...
- Bo jak nie to co?! - przedrzeźniał mnie wysokim głosikiem.
- To znów wejdę z butami w twoje sprawy. - powiedziałam, patrząc na niego obojętnie i wyszłam.
     Powązki niczym się nie zmieniły przez te kilka miesięcy. Poza tym, że spadł śnieg, nikt go nie odgarnął, więc przedostanie się do małego Davidowego grobu było nieco utrudnione. Gdy wreszcie udało mi się tam dostać ujrzałam coś, co miałam nadzieję zostawić z hotelu - Harry'ego. Chłopak stał tyłem do nie, ze złożonymi dłońmi i mówił.
- Pewnie gdybyś tu był to wszystko wyglądało by inaczej, a ja nie musiałbym użerać się z Moniką. Taka cena nieprzemyślanych decyzji... - wziął głęboki oddech. - Ale była twoją przyjaciółką, więc... - znów zamilkł. Spuścił głowę i pociągnął nosem.
Wtem poczułam, że sterta gałęzi, na której się zatrzymałam i którą ustawiono tu zeszłej jesieni, objechała mi pod stopami. Nim się spostrzegłam leżałam na patykach. Jęcząc i stękając próbowałam podnieść się na nogi, ale skutkowało to ponownym osunięciem się gałęzi. Harry podszedł do mnie bez słowa i wyciągnął ku mnie ręce. Chwyciłam go nieufnie za dłonie, a on postawił mnie do pionu.
- Dziękuję. - powiedziałam, strzepując z siebie śnieg. Nie odpowiedział. Spojrzałam, więc na niego. Był wściekły. Co ja gadam?! Był wkurwiony, jak cholera! Zmarszczył czoło, zacisnął usta. Gdyby było to możliwe pewnie warczał by lub zachowywał się, jak byk na corridzie!
- Musiałaś tu przychodzić? Musiałaś dzisiaj? - warknął, wręcz paląc mnie swoim morderczym wzrokiem. Przez moment zastanawiałam, czy odpowiedzieć? Nie byłam pewna, czy by mnie czasem z tej złości nie zabił.
- Nie wiedziałam, że tu będziesz. Nie spowiadasz mi się ze swoich planów. - odrzekłam niepewnie. W duchu prosiłam, aby nie zaczął krzyczeć. To był ten moment - pierwszy raz, gdy się go bałam.
- Nie spowiadam ci się, bo mam powody! - ryknął, a grube żyły pokazały się na jego szyi.
- Nie karzę ci. - powiedziałam cicho. Błagałam, by nikogo nie było w pobliżu.
- Ale byś chciała! Ty chcesz wiedzieć dosłownie wszystko! - wywrócił oczami. - To twoja jebana dziennikarska natura! - machnął rękoma w górę.
- Gówno wiesz! - wydarłam się.
Ten chłopak wystawił mnie na krawędź cierpliwości, która i tak wisiała na włosku z powodów wiadomych.
- Zawsze nie pasuje ci wszystko co robię! A ja po prostu pracuję, pamiętasz? Ty mnie namawiałeś do tego! Ty! - wytknęłam go palcem w pierś.
- Bo myślałem, że to dobry pomysł!
- Czyli mnie nie lubisz? - uniosłam brwi i wykrzywiłam twarz w fałszywie miłym uśmiechu. Zawahał się z odpowiedzią. Kiwnęłam tylko głową na znak, że wiem o co chodzi i odwróciłam się na pięcie. Chciałam odejść, ale Harry złapał mnie za nadgarstek i wykręcając rękę, chciał bym powróciła do poprzedniej pozycji.
- Nie skończyłem z tobą! - krzyknął, agresywnie przyciągając do siebie.
- Czego jeszcze chcesz?! - spytałam, popychając go. - Wyzwiesz mnie?! Uderzysz?! Wykrzyczysz mi w twarz, jak to bardzo mnie nienawidzisz?! Jak wpierdzielam ci się w życie?!
Chłopak zrobił krok w moją stronę.
- A jeśli tak to co?! - splunął mi w twarz.
- Pieprz się. - rzuciłam ciszej. Oprzytomniałam nagle i zorientowałam się, że jesteśmy na cmentarzu.
Rozejrzałam się dookoła. Kilka starszych pań i panów patrzyło na nas wielkimi oczyma. Cholera! Kto wie jakie szczury pałętają się za tym człowiekiem?! Cholerna Polska! Cholerny kraj cholernych ludzi z cholernymi zasadami! Muszę uciec, iść jak najdalej od niego.

     Do hotelu wpadłam, jak trąba powietrzna - zostawiając za sobą istne spustoszenie. Gniew, złość, ból i irytacja wrzały we mnie, chcąc wydostać się poza granice moich myśli. Chciałam krzyczeć i bić. Chciałam się rozpłakać na miejscu, pokazując wszystkim, jak bardzo mnie wszystko rani. Chciałam znaleźć się w swoim pokoju, zasłonić okna, wyjąć alkohol z barku i pić. I płakać. I kopać i bić poduszki.
     Chciałam, ale ktoś mi nie pozwolił...
    Szarpnęłam klamkę raz jeszcze, nim spostrzegłam, że nawet nie włożyłam klucza do zamka. Przeklęłam siebie i wygrzebałam klucz z torby. Wcisnęłam go do dziurki, przekręciłam, a zamek puścił. Droga do okien, barku i poduszek stała otworem. Weszłam do środka, rzuciłam torbę na ziemię, zdjęłam czapkę. Już miałam zabrać się za szamotanie z płaszczem lecz poczułam, że podłoga jest dziwnie miękka. Znaczy dywan jest miękki, ale w tym coś mi nie pasowało. Kolor na przykład. Woda!
     Otwarłam łazienkowe drzwi, a fala wody wylała się z niej wprost na moje Ugg'sy. Wszystkie krany były poodkręcane na maksimum i woda lała się z nich strumieniami. Dopadłam umywalkę, zakręciłam korki. Weszłam do kabiny i opróżniłam wannę. Westchnęłam ciężko, wiedząc, że to jeszcze nie koniec akcji. Trzeba było znaleźć winnego.
- Kto z was panienki - krzyknęłam na wejściu do apartamentu chłopców. Czwórka, gdyż Harry wciąż marzł pewnie na Powązkach, spojrzała na mnie zdziwiona. - zrobił park wodny z mojego pokoju?!
Popatrzeli po sobie, kiwając przecząco głowami.
- To nie my. - wzruszył ramionami Liam.
- Cały dzień siedzimy tu, gdyż Paul uziemił nas za kawały. - wytłumaczył Niall uśmiechnięty od ucha do ucha.
- Nie róbcie ze mnie idiotki tylko się przyznajcie?! - wybuchłam tupiąc.
Miałam dość. Dlaczego wszyscy całe życie niszczą moje plany? Nawet jeśli to najgłupszy wieczór z alkoholem i torturowaniem poduszek? Przemierzyłam wzrokiem jeszcze raz po ich twarzach zanim upadłam na ziemię, wybuchając płaczem. Miałam dość. Dzisiejszego dnia, tego miejsca i One Direction. Miałam dość siebie.
Poczułam, jak ktoś obejmuje moje drżące ciało i stawia na nogi.
- Nie płacz Monic. - szepnął do mnie Niall, po czym zostałam obdarowana najmocniejszym i najszczerszym uściskiem w całym moim życiu.
Chłopak gładził mnie po plecach i powtarzał cicho, że cokolwiek się stało będzie dobrze. Że nie ma sytuacji bez wyjścia i on mi pomoże. Nie wiedząc czemu do uścisku dołączył się też Liam, Zayn i Louis. Opletli się wokół mnie i milczeli. Słychać było tylko mój szloch, szept Horana i film puszczony na DVD.  Poczułam się dobrze. Nawet miło. Mimo tego wszystkiego co się wydarzyło...

 Zasmucacie mnie. Potrzebuję was więcej. Skoro tak bardzo chcecie pełnej opieki nad first time po wyznanych to tu się udzielajcie... Majkel robi świetne szablony

wtorek, 30 kwietnia 2013

Część piąta: Zemsta, słodka zemsta panie Styles.

     Dałam mojej mamie obietnicę, że jeśli nie wyjdzie mi światowe życie w stolicy, wracam na Śląsk i zaczynam studia. Owszem na studia się wybrałam, lecz nie w moim kraju. Nie ma to, jak sprzedać wszystko co się dotychczas posiadało i z jedną walizką wyjechać do obcego kraju, obcego miasta i do obcych ludzi. To była najbardziej szalona decyzja w moim życiu. A o mało bym nie zdążyła na samolot. Wszystko to przez kolejny wypadek na skrzyżowaniu Puławskiej i Lotników. Nie wiem dlaczego jechaliśmy akurat tą trasą, ale nie wnikałam. To taksówkarz prowadził, nie ja. 
     Tak właściwie to studia przełożyły się trochę w czasie. Najpierw trzeba było na nie zarobić. To akurat miałam załatwione. Po coś tam przyjechała, prawda?
     Jesień w Londynie prawie niczym nie różni się z tą Polską, może dla mnie jest trochę bardziej magiczna. Miasto ma w sobie tyle magii to i jesień w nim musi być magiczna. Kiedyś Złota Polska Jesień była dla mnie Złotą Polską Jesienią, ale po pewnym czasie straciła swoje złoto na rzecz szarości. I co nam wyszło? Szara Polska Jesień. Może wkrótce Londyńska jesień nie będzie magiczna, ale póki co jest i zamierzam się tym cieszyć. 
     Nie długo cieszyłam się tą jesienią, bo razem z chłopakami kontynuowałam trasę po Europie. Wcześniej zaliczyliśmy już Francję i prawie całe Włochy. Teraz mieliśmy pojawić się w Niemczech, Austrii, Czechach i Polsce. Ta ostatnia pozycja nie napawała mnie optymizmem z oczywistych powodów, ale nie miałam innego wyjścia. Musiałam lecieć tam, gdzie ich manager mi kazał. Praca nie należała do najprzyjemniejszych. Nie z powodu tony papierów Paula, ciągłych telefonów i kubków, które musiałam mu przynosić. Każdy dzień był nie kończącym się pasmem porażek i nie powodzeń przez chłopaków! Robili mi na złość? Chcieli, abym odeszła, albo Paul mnie zwolnił? Dlaczego Harry namawiał mnie na tą pracę, a teraz najbardziej ze wszystkich mi dogryza? Pół roku temu byli całkiem inni. Dlaczego zachowują się inaczej? To dlatego, że jestem zwykłą asystentką, a wcześniej ode mnie zależało, jak zostaną opisani w artykule? Popełniłam błąd zgadzając się? Chyba...
     Wysiadłam z tour busu zaparkowanego na jakimś ogrodzonym parkingu i zaczęłam rozglądać się za Paulem. Ten mężczyzna był, jak jaszczurka. Raz był tu, raz tu. Dwoił się i troił, aby tylko być do dyspozycji każdego. Niestety, pojęcie każdy nie dotyczyło mnie, więc zawsze, gdy go potrzebowałam on znikał. Jak na ironię, nieprawdaż?
- Higgins gdzie jesteś?! - krzyknęłam, rozglądając się dookoła. 
     Jedynymi osobami na zewnątrz byli chłopcy. Stali wokół swoich dziwnych rowerków i przekomarzali.
- Panienki nie widzieliście Paula? - spytałam, podchodząc do nich. Wymienili spojrzenia.
- Może. - wzruszył ramionami Louis.
- A może mi powiesz? - odgryzłam się. Parsknął śmiechem.
- Musisz zasłużyć na taką informację. - poruszył brwiami i dziwnie machnął ręką.
- Powiedź mi od razu jak. - zażądałam z lekka poirytowana. Na jego twarzy pojawił się złowieszczy uśmieszek.
     Jeździłam na rowerze trochę bardziej wyczynowo, niż reszta moich słodkich koleżanek. Często razem z kolegą jeździłam po lasach i łąkach. Pokazywał mi różne triki, a ja starał się je powtarzać. Za zwyczaj mi się udawało. Za zwyczaj... Raz wpadłam do wody i musiał mnie ratować. Nie umiem pływać, straciłam przytomność. Na moje szczęście, dzień wcześniej mieliśmy kurs pierwszej pomocy. Chłopak musiał coś z niego zapamiętać, bo metoda usta-usta wyszła mu całkiem dobrze. Co ja mówię?! Wyszła mu świetnie, gdyż wciąż żyję! Tym właśnie sposobem zaliczyłam swój pierwszy pocałunek.Czemu o tym mówię? Bo kazali mi wejść po schodach, ale nie schodzić z roweru.
- Mała, skąd ty umiesz takie rzeczy? - zapytał zszokowany Liam, gdy zadowolona z siebie stałam na szczycie schodów.
- Tego David cię nie nauczył na sto procent! - dodał Niall kładąc wyraźny nacisk na pierwsze słowo. Harry spochmurniał. Wciąż chyba drażniły go rozmowy o Davidzie.
- Mam też innych kolegów. - odparłam. - Więc gdzie jest Paul?
     Bałam się, że zapomniałam, jak to się robi i nie uda się tam wskoczyć. Ale na całe szczęście pozwolili mi wybrać sobie rower, a ja wiedząc już co mnie czeka zabrałam się za BMX'a. Skakanie na tylnym kole jednak się przydało.
- Ani mi się wasz. - ostrzegłam Harry'ego, gdy tylko przekroczyłam próg basenu.
- Nawet o tym nie pomyślałem. - odpowiedział oburzony.
- Tu masz rozpiskę kolejnego tygodnia. - poinformowałam go, machając do niego kilkoma kartkami, po czym odłożyłam ją na pobliski stoliczek, gdzie leżały jego ubrania.
- Ile dni wolnych?
- Zero. - rzuciłam szybko. - Tu kolejność piosenek na dzisiejszy koncert, a tu list.
- Jaki list? - usłyszałam, jak woda w basenie zaszumiała głośno, a tuż po tym Hazz stał obok mnie i wycierał ręce.
- Nie chcę go czytać. - powiedział, gdy miał go już w ręce i przeczytał nazwisko nadawcy. Przedarł kopertę na pół i odłożył na stolik. Następnie wrócił do basenu. 
     Zostawiłam mu jeszcze kilka instrukcji i ruszyłam w stronę wyjścia. Wtem poczułam dłoń zaciskającą się na moim nadgarstku. Wiedziałam czyja to dłoń i gdzie się zaraz znajdę. Zdążyłam jeszcze przekląć i wpadłam do basenu.
- Jesteś dupkiem i palantem. - krzyknęłam w jego stronę, gdy udało mi się wynurzyć na powierzchnię. Szczęście chciało, że poziom wody sięgał mi do pasa.
- Nawet mokra jesteś brzydka. - stwierdził śmiejąc się, jak głupi kozioł. Wytknęłam do niego język. Miałam już plan na zemstę i zamierzałam ją wykonać bardzo szybko. Bez zbędnych celeregieli.
     Wyszłam z wody i wróciłam do stolika. Porwałam z niego ubrania Harry'ego i pognałam do drzwi. Słyszałam, jak mnie woła. Wypadł z hali basenowej, gdy ja dopadłam drzwi do hallu. Rzuciłam szybko okiem na drzwi wejściowe. Stało za nimi trochę fanek. Idealna sytuacja. Dobiegłam do wind. Akurat trafiłam do niej przed samym odjazdem, więc sylwetka gwiazdora w samych kąpielówkach, biegającego bo hotelu mignęła mi przez cienką szparę między dwiema częściami drzwi windy. W mig dotarłam na drugie piętro. Od razu biegiem ruszyłam stronę wielkiego balkonu na końcu korytarza. Wychodził tuż nad wejście, a co za tym idzie, na fanki! Pociągnęłam za metalową klamkę i znalazłam się na zewnątrz. Oparłam się o betonową barierkę. Pode mną stało kilkanaście dziewczyn z transparentami. Uśmiechnęłam się pod nosem. Witaj słodka zemsto!
- Hej dziewczyny! - krzyknęłam ich stronę. Te spojrzały na mnie i widocznie rozpoznały, bo zaczęły piszczeć i machać. - Która z was się pisze, na ubrania samego Stylesa?! - fanki zaczęły wrzeszczeć jeszcze głośniej. Szybko sprawdziłam kieszenie jego ubrań. Ich zawartość była całkiem imponująca.
- Ani mi się kurwa wasz! - usłyszałam znajomy głos chłopaka, który właśnie wyszedł z windy i biegł w moją stronę.
     Wyprostowałam się szybko i z wielkim uśmiechem zrzuciłam ciuchy z balkonu. Nastolatki rzuciły się na nie, niczym lwy na świeże mięso. Obserwowałam tę walkę przez kilka chwil, bo szybko zostałam dopadnięta przez właściciela owych łaszek i okrzyczana.
- Ciesz się, że przynajmniej uratowałam twoje telefony i karteczki z numerami jakich lasek. - posłałam mu najsłodszy uśmiech, na jaki było mnie stać i wyminęłam.
    Nasza gra nie należała do najprzyjemniejszych. Nieraz zdarzało się, że pewne rzeczy wymykały nam się spod kontroli. Lecz tego jednego razu przekroczyliśmy wszelkie granice. A było to...
Długo nie było, więc się zebrałam i napisałam. Chyba nie jest za długi, ale jest. Niedługo kończymy :)

środa, 6 lutego 2013

Część czwarta: Oddzielam ciało od duszy

      Ciekawi was takie uczucie, że gdy jesteście już całkowicie przekonani o porażce to nagle los uśmiecha się do was i wygrywacie? Mnie zawsze. W końcu po dwudziestu latach czekania udało mi się takiego uczucia doświadczyć. Kilka razy zdarzało mi się coś podobnego, ale to co przeżyłam tamtego dnia było najbardziej niewiarygodnym zdarzeniem w moim życiu. Przekonana, że na przeszczep przyjdzie mi czekać kilka miesięcy, jeśli nie lat,m nagle dostaję informację, że za tydzień mam operację. Nie można opisać słowami tego co działo się w mojej głowie. Do teraz mam mętlik, gdy muszę o tym opowiadać. Postanowiłam się jednak wziąć w garść i chodź spróbować. Nie wyszło, bo nie będę używała brzydkich słów. Chociaż?
- Następna wizyta we wtorek, tak? - zapytałam się lekarza, ale wiedziałam jaka będzie odpowiedź. Myliłam się.
- Następna wizyta nie będzie konieczna. Zgłosił się do nas dawca dla pani. - odpowiedział mężczyzna w białym fartuchu.
- Dawca? Kim on jest? - wydusiłam z siebie ledwo.
- Przykro mi. Tajemnica. - uśmiechnął się serdecznie. - W recepcji podadzą pani więcej informacji. - wyszłam z gabinetu, bez słowa. Byłam w kompletnym szoku. Czyżby szczęście się do mnie uśmiechało? Wreszcie po tak długo ciągnącym się pasmie niepowodzeń i porażek? Falerna podróż, śmierć Davida, chore nerki, strata pracy... Nic nie było w stanie zniszczyć mi tego dnia. Nawet ,,prezenty'' kotów mojej sąsiadki. Tego wieczora księżyc w końcu usłyszał z moich ust szczęśliwą historię.
***

      Bałam się. Oczywiście, że się bałam. Bo, jak się nie bać, gdy jakiś obcy facet ma przeprowadzić na tobie operację? Zawsze bałam się wszystkiego, więc stres związany z zabiegiem był ogromny. Bałam się każdej wizyty u jakiegokolwiek lekarza. Zawsze istniało ryzyko, że będę musiała stoczyć walkę z igłą. Od dziecka panicznie bałam się zastrzyków. Zaliczałam tylko szczepienia obowiązkowe, krew pobierałam raz na parę lat, tylko znieczulenie u dentysty stosowałam regularnie. Z tym dentystą to też nie było u mnie najlepiej. Nie znoszę zapachu gabinetu, dźwięku wierteł, irytującego lustereczka, gazy i wszystkiego co się z dentystą kojarzy. Unikam wizyt u stomatologa, jak ognia. A jeśli już muszę się do niego wybrać to jadę specjalnie na Śląsk do mojego sprawdzonego doktora. Leczy mi zęby od wielu lat. Skoro przekonał mnie do borowania to przekona każdego i dlatego jest dla mnie cudotwórcą. 
     Wracając do zabiegu. Nie spałam całą noc, nic nie jadłam. W sumie nie mogłam jeść, ale gdybym mogła to i tak bym nie jadła. Nerwy były nie do zniesienia. Ból rozrywał moją głowę. Do szpitala dotarłam ledwo żywa. Dobrze, że była ze mną moja ciocia, z którą kiedyś mieszkałam. Tak właściwie to chyba nie była moja ciocia, ale i tak mówiłam na nią ciocia podczas, gdy na jej siostrę po imieniu.
- Trzymaj się młoda. Dasz radę. - pocieszała mnie.
- Boję się. - wyszeptałam.
- Wiem to, ale jeśli nie dasz się zoperować to będziesz siedzieć w stolicy do końca życia. - zagroziła. Do końca życia w Warszawie? - myślałam. Nie w tym życiu!
- Ile można czekać? Jeszcze bardziej się stresuję. - zniecierpliwiłam się. Ręce mi się trzęsły ze strachu, a serce biło, jak oszalałe.
- Czyli cię jednak przekonałam? - zaśmiała się ciocia i objęła mnie ramieniem. Zostało mi tylko czekać.
     Od operacji minęły dwa tygodnie. Wszystko dobrze się potoczyło. Organ się przyjął i nic nie wskazywało, że miałby być odrzucony. Z każdym dniem czułam się coraz lepiej. Moja ciocia bardzo mi pomagała. Po raz drugi zaproponowała mi wykorzystać swoje znajomości w znalezieniu dla mnie pracy. Zapewniałam ją, że nie musi tego robić, ale ta się uparła i nie chciała zrezygnować ze swojego pomysłu. 
      14 dni po przeszczepie skończyły mi się tabletki i byłam umówiona na kontrolę. Siedziałam już w gabinecie lekarza, lecz on musiał na chwilę wyjść i pomóc przy nagłym wypadku. Nie wracał już od dziesięciu minut i zaczynałam się niecierpliwić. Wstałam z krzesła i podeszłam do okna. Rozciągał się za nim widok na wewnętrzny plac szpitala,  na którym stały karetki. Obróciłam się w stronę biurka. Podeszłam do niego. Leżała na nim moja kartoteka. Wzięłam głęboki oddech i zaczęłam ją czytać. Już dochodziłam do momentu, gdzie miało pojawić się nazwisko mojego dawcy, gdy drzwi gabinetu się otworzyły i ujrzałam w nich mojego lekarza. Szybko zamknęłam teczkę i usiadłam na swoim miejscu.
- Proszę tego nie robić. - pouczył mnie, a ja tylko się głupio uśmiechnęłam, aby ukryć zażenowanie. Było mi wstyd, że lekarz mnie nakrył, ale i byłam zna na siebie, że nie zdążyłam się dowiedzieć kim był mój dawca. Nie mogłam znieść tego uczucia niewiedzy. Ciekawość ludzka nie zna granic, to pewne.
     Park Szypowskiego mieścił się bardzo blisko mojego mieszkania. Wystarczyło z Hetmańskiej zejść w Puławską i już znajdowałeś się w innym miejscu. Wysokie, stare drzewa tworzące swoimi koronami pokaźne baldachimy, równo ścięta trawa, porośnięte mchem krawężniki i oplecione bluszczem parawany. Kochałam te chwile spędzone z książką na ławce. Dzieci rzadko się tam bawiły, a i młodzież przeniosła się w inne miejsca, więc nic nie było w stanie zakłócić ptasich koncertów rozbrzmiewających wśród gęstwiny żywopłotu okalającego cały park. No może poza odgłosami samochodów z Grochowskiej, ale wgłębi parku nie było ich już zupełnie słychać. Pochodzę ze wsi i bardzo cenię sobie ciszę i spokój parku Szypowskiego. 
     Pamiętam, że jak mieszkałam jeszcze z rodzicami na Śląsku, chodziłam na spacery polną drogą. Nie raz zdarzało się omijać rozległe, bagniste błoto i deptać sąsiadowi uprawy. Najbardziej niebezpieczną drogą była przeprawa przez kwitnący rzepak. Jeśli masz uczulenie na pszczoły to nawet nie próbuj. Trzeba było powoli stawiać każdy krok i rozglądać się, czy czasem gdzieś obok nie lata wielki bąk lub trzmiel. Jeśli udało się już wrócić na drogę szło się do samotnej brzozy. Rosła sobie na łące obok jakiejś rzeczki i nie sprawiała nikomu kłopotów. Siadałam pod nią i patrzyłam na rozległe pola. Jeśli zboże nie było zbyt wysokie to można było dostrzec samochody pędzące po Rybnickiej. Czasami wybierałam się na staw nazwany przez mieszkańców Gliniakiem. Nazwa wzięła się od gliniastego dna zbiornika. Podobno w stawie zatopione są wagoniki ze starej cegielni, a także szczątki nieszczęśników, których uwięziła tam ta przeklęta glina. Niektórzy uważali, że to Utopce zawiniły. Utopce to paskudne stworzenia, które miały zamieszkiwać wody Ślaska. Miały zwabiać ludzi do wody płaczem dziecka, a potem porwać i więzić w szklanych słojach w swoich podwodnych pałacach. Nie wiem ile jest w tych opowieściach prawdy, ale ja nie wierzę w żadną z nich.  Urządzałam sobie rowerowe wycieczki do lasu, który mieścił się prawie 5 kilometrów od mojego domu. W nim swoje miejsce znalazł sobie kolejny staw. Nazywałam go Leśnym, ale tak na prawdę nie posiadał żadnej nazwy. Ktoś zbudował na jego brzegu ławkę, z której można było obserwować staw. Zdarzało się, że jakaś sarna przebiegła po drugiej stronie brzegu lub łabędzie i dzikie kaczki postanowiły usiąść na konarze drzewa wystającego z wody. Przyjemnie siedziało się na tej ławce i żal było wracać do domu. 
     Wracając do tematu, siedziałam w parku, gdy nagle zadzwonił mój telefon.
- Hej! Jak się czujesz po operacji? - zapytała na powitanie osoba po drugiej stronie.
- Hej Harry. Bardzo dobrze. Wszystko jest w porządku. Będę żyła. - zaśmiałam się.
- Cieszę się. To znaczy, że przyjmiesz nasze zaproszenie do Londynu?
- Z tym nie będzie tak łatwo, bo nie mam za co polecieć do Londynu. Przecież straciłam pracę, a na nową się niestety nie zanosi. - posmutniałam. - Słyszałam, że byłeś w Warszawie i nawet mnie nie odwiedziłeś.
- Wiesz, tak jakoś wyszło. Miałem do załatwienia kilka spraw i przy okazji wpadłem do Dav...- głos mu się załamał i głośno westchnął.
- Spokojnie. Ja opiekuję się nim, a on nami wszystkimi. Z nieba. - próbowałam go pocieszyć.
- Nie ważne. A jeśli chodzi o pracę, to nasz manager szuka asystenta. Mogę z nim pogadać. On cię zna i pewnie się zgodzi.
- No nie wiem... - wahałam się.
- Będziesz z nami podróżować i w ogóle. Mówiłem już, że z nami? - podpuszczał mnie, to pewne. Nie udolnie. Każdy kto znał Harry'ego więcej niż dziesięć minut wiedział, że głupie uśmieszki i zbyt wesoły ton głosu oznaczał, że bardzo mu na czymś zależy. Taka taktyka na przekonywanie.
- No dobra. Pogadaj z nim. - przełamałam się.
- Wiedziałem, że cię przekonam. Sprawił to mój urok osobisty?
- Nie. Raczej niewyparzona gęba. - zaśmiałam się. Teraz pewnie będzie się tłumaczył lub wszystkiemu zaprzeczał.
- To Liam'owi buzia się nie zamyka. - buczał.
- Po jego ostatnim telefonie miałam bardzo fajny rachunek.
- To ja ci nie będę nabijał. Odezwę się, jak będzie coś wiadomo, okej?
- Tak, jasne. Pa Harry. - uśmiechnęłam się trochę zasmucona. Rozłączył się. Schowałam komórkę do tylnej kieszeni(jak to miałam w zwyczaju). Rozejrzałam się jeszcze po parku i ruszyłam powoli w stronę domu. Słońce zaczynało chylić się ku zachodowi i lada moment miało zniknąć za dachami blokowisk. Wiatr zawiał od Grochowskiej, skrzyżowałam ręce na piersiach przez co zrobiło mi się trochę milej. Po plecach przeszedł mnie nieprzyjemny dreszcz.
      - Kim do cholery jesteś? - mruknęłam pod nosem, na myśl o nieszczęsnym nazwisku mojego dawcy. Może nie powinnam, ale musiałam się dowiedzieć kim on był. Nie wiedziałam tylko jak. Szybko odgoniłam od siebie te myśli i skupiłam się na propozycji Hazzy. Podjęłam słuszną decyzję?

Mam nadzieję, że się nie zawiedliście. Ja osobiście jestem na siebie wściekła.