środa, 6 lutego 2013

Część czwarta: Oddzielam ciało od duszy

      Ciekawi was takie uczucie, że gdy jesteście już całkowicie przekonani o porażce to nagle los uśmiecha się do was i wygrywacie? Mnie zawsze. W końcu po dwudziestu latach czekania udało mi się takiego uczucia doświadczyć. Kilka razy zdarzało mi się coś podobnego, ale to co przeżyłam tamtego dnia było najbardziej niewiarygodnym zdarzeniem w moim życiu. Przekonana, że na przeszczep przyjdzie mi czekać kilka miesięcy, jeśli nie lat,m nagle dostaję informację, że za tydzień mam operację. Nie można opisać słowami tego co działo się w mojej głowie. Do teraz mam mętlik, gdy muszę o tym opowiadać. Postanowiłam się jednak wziąć w garść i chodź spróbować. Nie wyszło, bo nie będę używała brzydkich słów. Chociaż?
- Następna wizyta we wtorek, tak? - zapytałam się lekarza, ale wiedziałam jaka będzie odpowiedź. Myliłam się.
- Następna wizyta nie będzie konieczna. Zgłosił się do nas dawca dla pani. - odpowiedział mężczyzna w białym fartuchu.
- Dawca? Kim on jest? - wydusiłam z siebie ledwo.
- Przykro mi. Tajemnica. - uśmiechnął się serdecznie. - W recepcji podadzą pani więcej informacji. - wyszłam z gabinetu, bez słowa. Byłam w kompletnym szoku. Czyżby szczęście się do mnie uśmiechało? Wreszcie po tak długo ciągnącym się pasmie niepowodzeń i porażek? Falerna podróż, śmierć Davida, chore nerki, strata pracy... Nic nie było w stanie zniszczyć mi tego dnia. Nawet ,,prezenty'' kotów mojej sąsiadki. Tego wieczora księżyc w końcu usłyszał z moich ust szczęśliwą historię.
***

      Bałam się. Oczywiście, że się bałam. Bo, jak się nie bać, gdy jakiś obcy facet ma przeprowadzić na tobie operację? Zawsze bałam się wszystkiego, więc stres związany z zabiegiem był ogromny. Bałam się każdej wizyty u jakiegokolwiek lekarza. Zawsze istniało ryzyko, że będę musiała stoczyć walkę z igłą. Od dziecka panicznie bałam się zastrzyków. Zaliczałam tylko szczepienia obowiązkowe, krew pobierałam raz na parę lat, tylko znieczulenie u dentysty stosowałam regularnie. Z tym dentystą to też nie było u mnie najlepiej. Nie znoszę zapachu gabinetu, dźwięku wierteł, irytującego lustereczka, gazy i wszystkiego co się z dentystą kojarzy. Unikam wizyt u stomatologa, jak ognia. A jeśli już muszę się do niego wybrać to jadę specjalnie na Śląsk do mojego sprawdzonego doktora. Leczy mi zęby od wielu lat. Skoro przekonał mnie do borowania to przekona każdego i dlatego jest dla mnie cudotwórcą. 
     Wracając do zabiegu. Nie spałam całą noc, nic nie jadłam. W sumie nie mogłam jeść, ale gdybym mogła to i tak bym nie jadła. Nerwy były nie do zniesienia. Ból rozrywał moją głowę. Do szpitala dotarłam ledwo żywa. Dobrze, że była ze mną moja ciocia, z którą kiedyś mieszkałam. Tak właściwie to chyba nie była moja ciocia, ale i tak mówiłam na nią ciocia podczas, gdy na jej siostrę po imieniu.
- Trzymaj się młoda. Dasz radę. - pocieszała mnie.
- Boję się. - wyszeptałam.
- Wiem to, ale jeśli nie dasz się zoperować to będziesz siedzieć w stolicy do końca życia. - zagroziła. Do końca życia w Warszawie? - myślałam. Nie w tym życiu!
- Ile można czekać? Jeszcze bardziej się stresuję. - zniecierpliwiłam się. Ręce mi się trzęsły ze strachu, a serce biło, jak oszalałe.
- Czyli cię jednak przekonałam? - zaśmiała się ciocia i objęła mnie ramieniem. Zostało mi tylko czekać.
     Od operacji minęły dwa tygodnie. Wszystko dobrze się potoczyło. Organ się przyjął i nic nie wskazywało, że miałby być odrzucony. Z każdym dniem czułam się coraz lepiej. Moja ciocia bardzo mi pomagała. Po raz drugi zaproponowała mi wykorzystać swoje znajomości w znalezieniu dla mnie pracy. Zapewniałam ją, że nie musi tego robić, ale ta się uparła i nie chciała zrezygnować ze swojego pomysłu. 
      14 dni po przeszczepie skończyły mi się tabletki i byłam umówiona na kontrolę. Siedziałam już w gabinecie lekarza, lecz on musiał na chwilę wyjść i pomóc przy nagłym wypadku. Nie wracał już od dziesięciu minut i zaczynałam się niecierpliwić. Wstałam z krzesła i podeszłam do okna. Rozciągał się za nim widok na wewnętrzny plac szpitala,  na którym stały karetki. Obróciłam się w stronę biurka. Podeszłam do niego. Leżała na nim moja kartoteka. Wzięłam głęboki oddech i zaczęłam ją czytać. Już dochodziłam do momentu, gdzie miało pojawić się nazwisko mojego dawcy, gdy drzwi gabinetu się otworzyły i ujrzałam w nich mojego lekarza. Szybko zamknęłam teczkę i usiadłam na swoim miejscu.
- Proszę tego nie robić. - pouczył mnie, a ja tylko się głupio uśmiechnęłam, aby ukryć zażenowanie. Było mi wstyd, że lekarz mnie nakrył, ale i byłam zna na siebie, że nie zdążyłam się dowiedzieć kim był mój dawca. Nie mogłam znieść tego uczucia niewiedzy. Ciekawość ludzka nie zna granic, to pewne.
     Park Szypowskiego mieścił się bardzo blisko mojego mieszkania. Wystarczyło z Hetmańskiej zejść w Puławską i już znajdowałeś się w innym miejscu. Wysokie, stare drzewa tworzące swoimi koronami pokaźne baldachimy, równo ścięta trawa, porośnięte mchem krawężniki i oplecione bluszczem parawany. Kochałam te chwile spędzone z książką na ławce. Dzieci rzadko się tam bawiły, a i młodzież przeniosła się w inne miejsca, więc nic nie było w stanie zakłócić ptasich koncertów rozbrzmiewających wśród gęstwiny żywopłotu okalającego cały park. No może poza odgłosami samochodów z Grochowskiej, ale wgłębi parku nie było ich już zupełnie słychać. Pochodzę ze wsi i bardzo cenię sobie ciszę i spokój parku Szypowskiego. 
     Pamiętam, że jak mieszkałam jeszcze z rodzicami na Śląsku, chodziłam na spacery polną drogą. Nie raz zdarzało się omijać rozległe, bagniste błoto i deptać sąsiadowi uprawy. Najbardziej niebezpieczną drogą była przeprawa przez kwitnący rzepak. Jeśli masz uczulenie na pszczoły to nawet nie próbuj. Trzeba było powoli stawiać każdy krok i rozglądać się, czy czasem gdzieś obok nie lata wielki bąk lub trzmiel. Jeśli udało się już wrócić na drogę szło się do samotnej brzozy. Rosła sobie na łące obok jakiejś rzeczki i nie sprawiała nikomu kłopotów. Siadałam pod nią i patrzyłam na rozległe pola. Jeśli zboże nie było zbyt wysokie to można było dostrzec samochody pędzące po Rybnickiej. Czasami wybierałam się na staw nazwany przez mieszkańców Gliniakiem. Nazwa wzięła się od gliniastego dna zbiornika. Podobno w stawie zatopione są wagoniki ze starej cegielni, a także szczątki nieszczęśników, których uwięziła tam ta przeklęta glina. Niektórzy uważali, że to Utopce zawiniły. Utopce to paskudne stworzenia, które miały zamieszkiwać wody Ślaska. Miały zwabiać ludzi do wody płaczem dziecka, a potem porwać i więzić w szklanych słojach w swoich podwodnych pałacach. Nie wiem ile jest w tych opowieściach prawdy, ale ja nie wierzę w żadną z nich.  Urządzałam sobie rowerowe wycieczki do lasu, który mieścił się prawie 5 kilometrów od mojego domu. W nim swoje miejsce znalazł sobie kolejny staw. Nazywałam go Leśnym, ale tak na prawdę nie posiadał żadnej nazwy. Ktoś zbudował na jego brzegu ławkę, z której można było obserwować staw. Zdarzało się, że jakaś sarna przebiegła po drugiej stronie brzegu lub łabędzie i dzikie kaczki postanowiły usiąść na konarze drzewa wystającego z wody. Przyjemnie siedziało się na tej ławce i żal było wracać do domu. 
     Wracając do tematu, siedziałam w parku, gdy nagle zadzwonił mój telefon.
- Hej! Jak się czujesz po operacji? - zapytała na powitanie osoba po drugiej stronie.
- Hej Harry. Bardzo dobrze. Wszystko jest w porządku. Będę żyła. - zaśmiałam się.
- Cieszę się. To znaczy, że przyjmiesz nasze zaproszenie do Londynu?
- Z tym nie będzie tak łatwo, bo nie mam za co polecieć do Londynu. Przecież straciłam pracę, a na nową się niestety nie zanosi. - posmutniałam. - Słyszałam, że byłeś w Warszawie i nawet mnie nie odwiedziłeś.
- Wiesz, tak jakoś wyszło. Miałem do załatwienia kilka spraw i przy okazji wpadłem do Dav...- głos mu się załamał i głośno westchnął.
- Spokojnie. Ja opiekuję się nim, a on nami wszystkimi. Z nieba. - próbowałam go pocieszyć.
- Nie ważne. A jeśli chodzi o pracę, to nasz manager szuka asystenta. Mogę z nim pogadać. On cię zna i pewnie się zgodzi.
- No nie wiem... - wahałam się.
- Będziesz z nami podróżować i w ogóle. Mówiłem już, że z nami? - podpuszczał mnie, to pewne. Nie udolnie. Każdy kto znał Harry'ego więcej niż dziesięć minut wiedział, że głupie uśmieszki i zbyt wesoły ton głosu oznaczał, że bardzo mu na czymś zależy. Taka taktyka na przekonywanie.
- No dobra. Pogadaj z nim. - przełamałam się.
- Wiedziałem, że cię przekonam. Sprawił to mój urok osobisty?
- Nie. Raczej niewyparzona gęba. - zaśmiałam się. Teraz pewnie będzie się tłumaczył lub wszystkiemu zaprzeczał.
- To Liam'owi buzia się nie zamyka. - buczał.
- Po jego ostatnim telefonie miałam bardzo fajny rachunek.
- To ja ci nie będę nabijał. Odezwę się, jak będzie coś wiadomo, okej?
- Tak, jasne. Pa Harry. - uśmiechnęłam się trochę zasmucona. Rozłączył się. Schowałam komórkę do tylnej kieszeni(jak to miałam w zwyczaju). Rozejrzałam się jeszcze po parku i ruszyłam powoli w stronę domu. Słońce zaczynało chylić się ku zachodowi i lada moment miało zniknąć za dachami blokowisk. Wiatr zawiał od Grochowskiej, skrzyżowałam ręce na piersiach przez co zrobiło mi się trochę milej. Po plecach przeszedł mnie nieprzyjemny dreszcz.
      - Kim do cholery jesteś? - mruknęłam pod nosem, na myśl o nieszczęsnym nazwisku mojego dawcy. Może nie powinnam, ale musiałam się dowiedzieć kim on był. Nie wiedziałam tylko jak. Szybko odgoniłam od siebie te myśli i skupiłam się na propozycji Hazzy. Podjęłam słuszną decyzję?

Mam nadzieję, że się nie zawiedliście. Ja osobiście jestem na siebie wściekła.