środa, 31 lipca 2013

Część siódma: Mam cię parszywcu

- Naprawdę? - Paul rzucił nam oczekujące spojrzenie. Ta rozmowa nie będzie lekka i przyjemna. Zaraz nam się dostanie. - Naprawdę w głowie wam tylko głupie kawały i docinki?
I ja i Harry zaraz zginiemy śmiercią tragiczną i nikt i nic w tym Paulowi nie przeszkodzi. Za moment westchnie ciężko i oprze głowę o dłoń, a po kilku sekundach spojrzy na nas i pewnym głosem oznajmi:
- Powitaj swoją nową asystentkę panie Styles.
Jak tu się nie zbuntować? Jak nie wstać i nie zacząć protestować?
- Nie w tym życiu! Nie tu i nie z nim! - Zaczęłam się wydzierać. - To - wskazałam na Harry'ego - Jest ostatnia osoba jakiej miałabym usługiwać!
- Usługiwać. Ładnie to brzmi - uśmiechnął się perfidnie chłopak i zadowolony położył sobie dłoń na dłoń.
- Styles! - Higgins przyprowadził go do porządku. - Monic będzie twoją asystentką, czyli będzie załatwiać wszystkie twoje sprawunki - dodał.
- Jak mam być jego asystentką, skoro nawet teraz wyrzuca mi, że mieszam się do jego życia?! - oburzyłam się.
Chłopak wciąż siedział uśmiechnięty, a jego błyszczące oczy zdradzały, że jest bardzo zadowolony z takiego obrotu spraw.
- To nie jest kara dla niego, ale dla mnie, a to on zalał moją łazienkę i wszczął tę kłótnię na cmentarzu! - Wyrzuciłam ręce w powietrze. - Nie widzisz, jaki jest szczęśliwy?! Jeszcze wczoraj mało by mi przyłożył za obudzenie go, a dzisiaj szczerzy się, niczym ćpun, bo będę go kontrolować przez cały dzień! To oczywiste, że coś kombinuje! - urwałam. Od krzyków zaczynało mi brakować powietrza, więc usiadłam znów na swoim krześle.
Oboje milczeli wpatrzeni w mój bezradny monolog.
- Paul proszę - zaczęłam znów, lecz ciszej, spokojnie i o wiele mniej agresywnie - Nie rób mi tego. Ten szczeniak zemści się za nie wiadomo co.
Higgins westchnął i przetarł dłonią spocone czoło. Nie udało mi się go przekonać. Czułam to w kościach i jego spojrzeniu.
- Jeśli wytrzymasz jeden dzień jako jego asystentka, wrócisz na poprzednie stanowisko - przemówił.
- I co? To tyle? A kara dla niego? - spytałam zdziwiona. Nie zabrano już głosu w tej konwersacji.

Trzasnęłam za sobą drzwiami Paulowego "biura". Trzasnęłam nimi tuż przed nosem Stylesa i wcale bym się nie gniewała, gdyby mu się jednak dostało tymi drzwiami wprost w ten wielki kinol! Skrzyżowałam ręce na piersi i szłam. Powtórka z rozrywki - płakanie, picie i poduszki. Płacz, alkohol, pierze. Znów nie frajerko!
- A ty gdzie moja droga?! - krzyknął za mną. Nie zatrzymałam się, lecz szłam wciąż twardo do przodu. - Pora zacząć wykonywać swoje nowe obowiązki - Odwróciłam się do niego. - bo jak nie to... - Zrobił gest, który miał obrazować moje spektakularne wyrzucenie z pracy. Tak miał zacząć się ten koszmar...
W tym miejscu miałby się pojawić akapit na temat jakimi zadaniami zasypywał się Styles przez cały dzień, lecz z przyczyn dotąd mi niewiadomych kompletnie ich nie pamiętam. Wylądowałam w szpitalu.
Cóż, jak by to... Podłożył mi nogę po prostu. Patrzył bezczelnie uśmiechnięty, jak biegam po jego pokoju, szukając tych jego przeklętych butów. I nagle puf! Leżałam na ziemi z rozciętym czołem i krwawiącym nosem, ale ucierpiało i coś jeszcze - lewa ręka.
Tego dnia pierwszy raz od wielu miesięcy widziałam w nim ludzkie odczucia. Jego twarz przybrała całkiem inny głupkowaty wyraz, gdy spostrzegł, że jednak dzieje się ze mną coś podejrzanego, bo nie wstaję i nie krzyczę na niego. Przykucnął przy mnie przestraszony i próbował przewrócić na plecy, w czym przeszkodziłam mu warknięciem "Tknij tą rękę raz jeszcze, a ja rozszarpię twoją". To zatrzęsło nim jeszcze mocniej, zaczął wypytywać mnie, jak się czuję, czy mocno boli, czy coś jeszcze mnie, czy przynieść poduszkę, czy dzwonić po lekarza, czy może zetrzeć mi krew z twarzy. A ja cierpliwie odpowiadałam, mimo iż chciałam wstać i przyłożyć mu tak, że nie wstał by z podłogi przez trzy miesiące. Zamiast tego dałam się powycierać białą chusteczką. To wydaje się nieprawdopodobne, ale widziałam najprawdziwsze łzy w jego oczach. Widziałam je, gdy trzęsącymi się dłońmi ścierał krew zakamarków mojej twarzy i gdy prowadził do mnie ratowników i gdy wreszcie na własnych nogach wsiadłam do karetki i gdy wszedł do mojej sali po założeniu gipsu.
W dwóch miejscach z przemieszczeniem. Nastawiono operacyjnie. Obeszło się bez śrub.
- Monick stój! - krzyknął za mną. Tak, bo ci się zatrzymam.
- Na to lotnisko proszę - powiedziałam i podałam kierowcy karteczkę przez okno. Mężczyzna skinął głową i otworzył swoje drzwi, aby pomóc mi z walizkami.
- Monick! - ponowił swoje wołanie, gdy zbiegał ze schodów przed hotelem. - Może to jeszcze przemyślisz?
- Nie Styles! Daj mi spokój - odrzekłam wzdychając i wrzucając na tylne siedzenie taksówki jedną ze swoich toreb. - Podjęłam decyzję, której nie zmienię.
- Proszę - westchnął. - Jak nie dla mnie to dla chłopaków.
- Nie.
- Pięknie proszę z bitą śmietaną i wisienką - pisnął, jak mała dziewczynka, podchodząc jeszcze bliżej mnie. Pokręciłam przecząco głową.
- Powiedź mi, co sprawiło, że zacząłeś się tak o mnie martwić? - spytałam. Pociągnął nerwowo nosem.
- Bo przeze mnie - Spojrzał na gips na mojej ręce. - złamałaś rękę...
- To tyle? - Uniosłam wymownie brwi.
- Najpierw darowałem ci normalne życie, aby teraz jednym ruchem nogi ci je odebrać - wytłumaczył. - Przynajmniej na jakiś czas - dodał.
- Co proszę?
- Po prostu dobrze się nią opiekuj - powiedział, a ja poczułam jego ręce na mojej bliźnie.
Bliźnie po nerce. Nerce od dawcy. Nerce od niego.

 ***
Wiem, że czekaliście długo. Jestem okropnie złym człowiekiem. Prawie koniec.
A teraz wybaczcie, idę wyrwać sobie wszystkie zęby.